(…) To tu wznosi się Tadź Mahal, słynny zabytek, obowiązkowy etap podróży, emblematyczny obraz Indii.
(…) I tak oto mamy przed sobą najsłynniejszy obok piramid w Gizie grobowiec świata. Wznosi się, nieskazitelnie biały, pośrodku ogrodu, otoczony kanałami, basenami, a od wschodu i zachodu strzegą go dwa meczety, trzymające się z szacunkiem na dystans, ale stanowiące część samego dzieła.
(…) Harmonia Tadź Mahal jest realna, ale dość trudno ją przeniknąć. Jean -Claude Carriere ” Alfabet zakochanego w Indiach”
Wczesny poranek w Delhi. Przed nami długi dzień, który w większości spędzimy w podróży.
Obsługa hotelu już od świtu na nogach. Specjalnie dla nas przygotowali śniadanie na 6:30. Uwijają się jak mróweczki. Jest w nich jakaś pokora i troska o to by niczego nam nie zabrakło. A na twarzach subtelne oczekiwanie na gest aprobaty.
Sami mężczyźni, w różnym wieku, niektórzy bardzo młodzi.
Kiedy idę do autobusu moją uwagę przykuwa zwykły drewniany stołeczek, ustawiony przed najniższym schodkiem. I ten obrazek mnie wzrusza. Niby taki zwyczajny stołek, ale ile w tym życzliwości, chęci usłużenia i dogodzenia.
Stawiam stopę na stołeczku i z nutą rozrzewnienia, wskakuję do autobusu.
Delhi dopiero budzi się do życia. Uliczni sprzedawcy jeszcze nie rozłożyli swoich kramików. Niektórzy, rozprostowują, przykurczone nocnym odpoczynkiem, ciała, inni zupełnie, bez skrępowania, odprawiają rytuały porannej toalety. Rześki poranek nie zachęca do rychłego działania. Ale klaksonowa orkiestra już się nastraja, tu i ówdzie słychać nieuchronnie nadciągający koncert. Nasz autobus nie jest więc osamotniony w tym rytmicznym „pokrzykiwaniu”.
Z Delhi do Agry mamy ponad 200 km. Około czterech godzin podróży. Większość trasy to autostrada. Krajobraz nie zachwyca. Wzdłuż drogi ciągną się szare połacie pól, raz po raz złagodzone zwyczajnymi drzewami.
Miejsce, do którego zmierzamy jest niezwykłe, dlatego mamy na sobie, zakupione w Delhi, hinduskie stroje. W przeważającej części kurty (inaczej zwane kamiz). Kolorowe, zdobione, z lekkiej bawełnianej tkaniny.
Kurta to luźna tunika/koszula (o różnej długości) noszona zarówno przez kobiety jak i mężczyzn, najczęściej z rozcięciami po bokach.
Ale tradycyjny strój indyjskich kobiet to sari. Jest to kilkumetrowe pasmo materiału, które zawija się dookoła talii, a jego końce upina na ramieniu. Całość stroju dopełnia krótka bluzeczka choli.
Kobiety w sari wyglądają niczym rajskie ptaki. Barwne, delikatne i lekkie suną ulicami wielkich miast, uprzątają wiejskie obejścia, doglądają gospodarstw, opiekują się dziećmi.
Około jedenastej jesteśmy na miejscu. Nasz autokar zostaje na parkingu, a my tuk-tukami dojeżdżamy pod jedną z trzech bram wejściowych. Nim wejdziemy na dziedziniec zostajemy sprawdzeni przez ochronę.
Tadź Mahal (hindi: ताज महल urdu: تاج محل) – miejsce dostojne, piękne i wytworne. Mauzoleum zostało wzniesione przez cesarza Szahdżahana (z dynastii Wielkich Mogołów) aby upamiętnić przedwcześnie zmarłą żonę Mumtaz Mahal (Ormiankę z pochodzenia). Nie bez przyczyny uznane za jeden z siedmiu cudów świata. Okazały, marmurowy pałac jest symbolem niewyobrażalnie wielkiej miłości. Budowany przez niemal dwie dekady przez ponad dwadzieścia tysięcy robotników stał się marmurowym pomnikiem uwielbienia i tęsknoty.
Nie będę tutaj rozpisywała się o historii tego miejsca, ale polecam poczytać . W internecie można znaleźć mnóstwo ciekawych opisów Tadź Mahal. Na prawdę warto!
Miłość, śmierć, sztuka : Agra stanowi jedno z najsłynniejszych miejsc, gdzie spotykają się te wszystkie trzy. Z pewnością najpiękniejsze, o jakich ktoś kiedykolwiek zamarzył.
Jean -Claude Carriere ” Alfabet zakochanego w Indiach”
Za bramą czeka zamówiony przewodnik, który nie dość, że kompetentny i miły, to jeszcze wyborny fotograf. Z pasją zawodowca pstryka raz za razem dziesiątki zdjęć grupie i każdemu z osobna. Ustawia, przestawia, z poziomu i pionu, w rozlicznych konfiguracjach i efektownych ujęciach.
Przed wejściem do głównego budynku mauzoleum przywdziewamy foliowe nakładki na buty. Można ewentualnie zwiedzać bez obuwia.
Nasz przewodnik opowiada o Tadź Mahal w tak sugestywny i przekonujący sposób jakby sam współtworzył jego historię.
Słońce, ogrody i klimat tego miejsca jest magiczny. Panuje spokój, ład i niewzruszona elegancja.
Smutne, że nigdy nikt w tym miejscu nie zamieszkał.
Po opuszczeniu Tadź Mahal jedziemy na obiad. Jeszcze nim zdążymy przejrzeć restauracyjne menu, nasz przewodnik informuje, że fotograf, który wciąż „biegał” za nami po Tadź Mahal przywiózł nam zdjęcia. Wychodzimy zaciekawieni. Faktycznie, jakiś człowiek przekazuje nam posegregowane w kopertach zdjęcia. Każde po 100 rupii (wcale nie tanio). Zaskakuje nas ta hinduska operatywność, sprawność komunikacyjna i współpraca. Każdy jest ogniwem w łańcuszku zysków. Dzielą się turystami. Podrzucają informacje, bez zażenowania, bez zazdrości o bonusy. Schemat jest prosty. Każdy odgrywa swoją rolę, ma inny pomysł na zarobek i podaje klienta następnemu. Ot, taki hinduski dryg, są szybcy i skuteczni. Przewidują, podrzucają i zawsze mają to czego zapragniesz, nawet jeżeli o tym jeszcze nie wiesz.
Po obiedzie jedziemy do Czerwonego Fortu w Agrze, położonego na prawym brzegu rzeki Jamuny, na północno-zachodnich krańcach ogrodów Szahdżahana otaczających Tadź Mahal.
Budowa fortu trwała od 1565 do 1573 roku. Przy budowie pracowały tysiące robotników. W księgach historycznych opisano, że w forcie stanęło 500 budowli kamiennych. Budowę kontynuowali kolejni władcy, w tym Szahdżahana, który po przejęciu władzy przez syna został uwięziony w Czerwonym Forcie. Miał stąd obserwować trwającą cały czas budowę swojego dzieła -Tadź Mahal.
W 1983 roku fort został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Przed wyjazdem z Agry, nasz przewodnik sugeruje (niezobowiązująco?) odwiedzenie sklepu z pamiątkami. Warunkiem jest dostępność do toalet. Tym sposobem „wpadamy” do fabryki marmurowych arcydzieł. Zaczynamy od wielkiej sali wypełnianej blatami, dzbanami, stołami, itp… Z ust właściciela pada zdecydowany zakaz robienia zdjęć. Jest co podziwiać, wszytko eleganckie, ręcznie wykonane, ale nikt z nas niczego nie zakupi. Ku naszemu zaskoczeniu jesteśmy zaproszeni do mniejszego salonu, zapełnionego wazonami, zastawami stołowymi, paterami i innymi wyrobami. Sprzedawca (właściciel?) prezentuje produkty, zachęca do zakupów, opowiada o produkcji i o humanitarnym dzieleniu się dochodami z pracownikami (mnie nie przekonał ?). Niczego jednak nie kupimy. Niezrażeni odmową (sprzedawców przybywa) prowadzą do kolejnej, mniejszej sali. Zachęcają by kupić kubeczki, dzbanuszki lub jakieś figury. Ale zakupy to ostania rzecz, jaka nas interesuje i bardziej skłonni bylibyśmy opuścić już ten luksusowy przybytek. Sprzedawcy jednak nie odpuszczają. Kolejny, całkiem malutki pokoik mieści kilka gablotek z drobnymi gadżetami – słoniki, puzderka i jakieś inne drobiazgi. Ktoś z naszych wreszcie decyduje się na drobne zakupy. Tymczasem z resztą grupy chętnie opuszczam tę opływająca w luksusy galerię.
Wychodzimy do holu, gdzie jakiś mężczyzna zatrzymuje nas i gestem ręki zaprasza na stojące w holu kanapy. Chce pokazać jeden z etapów procesu produkcyjnego. Kilku młodych chłopaków przykucniętych przy szlifierkach tworzy arcydzieła. Robota niby prosta, ale ciężka i misterna. Obrabiają kamienie szlachetne, które naklejane są na marmur. Kamyczki są malutkie, płaskie i cienkie, jak kartka papieru. Ile tysięcy potrzeba tych delikatnych skrawków, żeby ozdobić nimi kilkumetrowy blat stołu? Nic więc dziwnego, że taka produkcja trwa miesiącami. Palce tych robotników są pościerane do krwi, rany świeże, czerwone. Ich młodziutkie twarze otula smutek.
Jest jakaś tęsknota, obawa, może bezradność w spojrzeniu tego, który skupia wzrok na moim aparacie. Po chwili wahania wyjmuję go z pokrowca i pstrykam jedno zdjęcie. Chłopak podsuwa przed obiektyw swoją poranioną dłoń.
Jego wielkie, czarne oczy na zawsze już, pozostaną dla mnie znakiem firmowym tego miejsca.
Na zewnątrz czeka na nas grupa dzieciaków, sprzedają magnesy na lodówkę, 3 sztuki za 100 rupi.
Wsiadamy do autobusu i ruszamy. Musimy wrócić do Delhi, skąd mamy pociąg do Waranasii.
Kilka kolejnych godzin to czas przemyśleń i podsumowań, wolałabym oczywiście przespać podróż, tak jak większość moich koleżanek. Mały reset bardzo by mi się przydał. Ale mój umysł z uporem projektuje scenariusze, odtwarza filmy i za nic w świecie nie chce odłączyć się od zasilania.
Przy bramkach na autostradzie widzę zwyczajny traktor. Coś takiego, chyba tylko w Indiach. Szkoda, że nie udaje mi się zrobić zdjęcia.
Przed wjazdem do Delhi nasz autobus zostaje wchłonięty przez potężny korek. Szanse na złapanie pociągu, z każdą minutą maleją. Atmosfera się zagęszcza, nie tylko od ryku klaksonów, chaotycznie wślizgujących się zewsząd aut, ale również od niepewności. Wszak nasz kierowca i towarzyszący mu przewodnik są Hindusami, więc nie nie ma powodów do obaw. Jest ciemno, nie widzę za wiele i nie wiem, w jaki sposób udaje się nam przeprawić przez bezbrzeżny ocean pojazdów. Ważne, że podróż kończy się happy endem. Jesteśmy o czasie, chociaż nie zdążymy już zjeść kolacji w dworcowej restauracji. Zamówimy coś w pociągu.
Przemieszczamy się na peron, kupujemy wodę i jakieś ciasteczka w kiosku. Kilka minut później podjeżdża pociąg. Mamy miejscówki w wagonach sypialnych i bez problemu odnajdujemy swoje łóżka.
Nasze bagaże są wielkie i zajmują sporo miejsca, ale uporać się trzeba. Co rusz ktoś czegoś szuka, ktoś odkłada, ktoś przykrywa, ktoś coś gubi.
Tuż nad oknem na małej półeczce leżą szare koperty wielkości A4, a w każdej z nich poduszeczka i bialutkie wyprane prześcieradło. Do każdego posłania przynależy się również kocyk.
W ciemnym tunelu indyjskiej nocy i rytmicznym dźwięku turkocącego Sleepera, rozpoczynamy długą, spokojną podróż do Waranasi.